MÓJ ERASMUS (30.05-10.06.2022) – Leszek Nurzyński
Placówka, w której odbywałem swój job shadowing, to Instytut Pileckiego. Instytut jest położony w samym sercu Berlina, tuż przy Bramie Brandenburskiej. I choć teoretycznie mieści się w najbardziej reprezentatywnym punkcie miasta – Pariser Platz, to jest jednak nieco ukryty. Wciśnięty w róg placu przez ogrodzenie sąsiadującej z nim z jednej strony Ambasady Francji, a ogródkiem kawiarnianym Starbucksa z drugiej.
Podczas job shadowing mogłem uczestniczyć w działaniach na miejscu, jednak raczej wymagały one znajomości języka niemieckiego. Moja obecność ograniczała się więc raczej do analizowania kierunków rozwoju instytucji i proponowania nowych aktywności, nie zaś wspierania istniejących. Duża część zespołu wciąż pracowała zdalnie, odbywało się też wiele spotkań online, w które był zaangażowany zespół pracujący na miejscu, a nawet jeśli spotkania odbywały się stacjonarnie (np. w widocznej na zdjęciu sali konferencyjnej) i po polsku, to prace koncepcyjne nad działaniami były już daleko posunięte. Jednak job shadowing to przede wszystkim obserwacja. Oto co zaobserwowałem.
Instytut jest miejscem służącym interdyscyplinarnej i międzynarodowej refleksji nad dwoma totalitaryzmami XX wieku – nazizmem i komunizmem. Głównym zadaniem instytutu jest współpraca z archiwami na całym świecie w celu dokumentacji i udostępniania zasobów się tam znajdujących. Drugą kluczowa działalnością instytutu jest działalność wystawiennicza. Podczas mojego pobytu można było zobaczyć dwie czasowe wystawy, natomiast stała wystawa o patronie instytucji – „Ochotnik. Witold Pilecki i jego misja w Auschwitz” została czasowo zdemontowana na potrzeby punktu zbiórki dla Ukrainy.
Niestety niefortunne zasłonięcie instytutu nie jest jedynym problem z lokalizacją instytutu. Pierwsze z czym się zetknąłem to fakt, iż drzwi wejściowe są ciężkie przez co budynek, choć teoretycznie dostępny dla osób z niepełnosprawnością i osób starszych, już na wejściu może stać się barierą nie do pokonania. Recepcja jest daleko od drzwi, pracownicy mimo, z bardzo sympatyczni i pomocni bywają zajęci i nie zawsze wszystko widzą z bardzo wysokiej konstrukcji ich biurek. Sam byłem świadkiem sytuacji, kiedy jedna pani chciała zrezygnować z wejścia do budynku, bo myślała, że drzwi są zamknięte. A szkoda, bo można by poprzez dostępność promować instytucję jako „Museum für Alle” – tego hasła używa nawet Schabbell – muzeum historii miasta w malutkim Wismarze. Wtedy ośrodek mógłby bardziej promować ofertę wśród domów seniora i ośrodków dla osób z niepełnosprawnością. Co ciekawe pierwsza osobą która spotykamy na wejściu jest siedząca przy biurku wolontariuszka z Allianz Ukrainischer Organisationen. Jest to koalicja organizacji proukraińskich, która zawiązała się podczas współpracy z Instytutem Pileckiego podczas prowadzenia zbiórek na rzecz Ukrainy. To właśnie dyżurująca przy wejściu osoba przyjmuje dary do punktu zbiórki położonego w przestrzeni wystawienniczej na dole. Przez usytuowanie recepcji w głębi pomieszczenia, to ona jest często pierwszą osobą kontaktową, co ułatwiało pracę pracownikom instytutu w pierwszym okresie wojny, kiedy było to jedno z nielicznych miejsc, w którym można było zostawić dary dla Ukrainy i zdecydowana większość przychodzących właśnie z tym kojarzyła to miejsce, teraz jednak jest to lekko dezinformujące.
W budynku istniała kiedyś kawiarenka, ale w związku z pandemią i brakiem miejsca wystawienniczego po utworzeniu punktu zbiórki w jej miejscu powstała malutka wystawa o wojnie w Ukrainie, która miała się skończyć w sierpniu. Jestem ciekaw jak teraz wygląda ta przestrzeń.
Kolejna ekspozycja „Ausgetragen. Die Pfadfinderpost im Warschauer Aufstand 1944”, to wystawa czasowa o powstańczej poczcie harcerskiej.
Wystawa mieści się w przestrzeni połączonej z salą warsztatową. To właśnie w tym miejscu i wokół tej wystawy dział edukacji prowadzi swoje zajęcia przede wszystkim dla szkół i harcerzy z Niemiec, ale trafiają się również grupy z Polski. To właśnie praca tego działu najbardziej przypadła mi do gustu. Jest to najbardziej niezależny dział IP. Nie jest on, jak to zazwyczaj bywa w instytucjach, sercem wokół którego orientuje się cały program lecz bytem autonomicznym, miejscem eksperymentów programowych. Dział ma rozpoczętych wiele współprac. Oprowadza kilka grup tygodniowo. Przede wszystkim szkolnych. Nie tylko z Brandenburgii, gdzie historia Polski w czasie IIWŚ jest jednym z trzech tematów maturalnych. Pracownicy są zaangażowani. Ostatnio byłem świadkiem jak jeden z nich pojechał na obóz z grupą harcerzy, którą wcześniej oprowadzał po wspomnianej wystawie.
Dział pracuje narzędziami edukacji przez zabawę, takimi jak karty historyczne wykorzystujące mechanikę podobną do gry karcianej „Timeline”, czy grę komputerową „Łowcy cieni”, w której gracze wcielają się w prokuratora mającego ustalić czy słynny „Kat Warszawy” Heinz Reinefarth jest winny zarzucanych mu zbrodni.
Zgodnie z doktryną wyłuszczoną w opisie na stronie internetowej instytucji: „Chcemy lepiej zrozumieć historię XX wieku i jej znaczenie dla współczesności” dział stara się by oprowadzania po wystawie były jak najbardziej angażujące. Podczas działań z grupami w przestrzeni wystawy edukatorzy starają się odnosić zdarzenia z przeszłości na niej przedstawiane do dzisiejszych postaw oraz współczesnych konfliktów wojennych. Pytają o emocje, które wywołują fotografie. Ciekawym zabiegiem był porównywanie kartek z Powstania Warszawskiego z kartkami z wojny w Ukrainie. Zwiedzających zaskoczyła zbieżność treści, dzięki czemu mogli doświadczenie historyczne odnieść do własnego życia.
Podczas job shadowing poznałem ponadto dobre praktyki z zakresu rozwoju wystaw. Ciekawym tematem była opowieść mojego opiekuna stażu – Rafała Rucińskiego (który jako jedyny łączy pracę w działach archiwistyki i edukacji) o tym jak zmienia się narracja opowiadana na planszach wystawienniczych przy kolejnych wersjach tej samej wystawy. Zdemontowana ekspozycja o rotmistrzu Pileckim była w tej chwili analizowana i omawiana przez zespół pod kątem angażowania widza, zanim wróci w odświeżonej wersji. Zdaniem Rafała konieczne jest skrócenie głównego wątku, który sprawia że jest ona zbyt nakierowana na specjalistów i dodanie szerszego kontekstu związanego z polskim doświadczeniem wojennym, które dla polskiego widza może być oczywiste, ale które wymaga wyjaśnienia w przypadku odbiorców z zagranicy.
Pozostałe działy, to dział archiwistyki, który oprócz współprac z niemieckimi archiwami zajmuje się pracą niemal detektywistyczną. Na zlecenie innych działów weryfikuje w źródłach i od żyjących świadków prawdę dotyczącą przewijających się w świadectwach informacji. Czasem rozwiązania zagwozdki, dotyczącej jednego drobnego faktu historycznego, który ma być wykorzystany w książce lub na wystawie trzeba szukać po całym świecie i pracownicy działu udają się w dalekie podróże zagraniczne. Jednym z zadań było np. zweryfikowanie doniesień na temat tego czy kolejarze z Poznania mogli rzeczywiście częstować wodą Żydów z obozowego transportu, a czy jeśli tak było, to czy była to sytuacja jednostkowa, czy cykliczna i czy było to rzeczywiście częstowanie, czy zwykła transakcja handlowa i rzeczywiście należy tę postawę gloryfikować lub uznać za prawidłowość w stylu: „Polscy kolejarze pomagali Żydom”.
Dział produkcji z kolei oprócz realizacji wystaw zajmuje się także m.in. produkcją prestiżowych projektów, takich jak publikacja komiksu tworzonego przez światowej sławy rysowników na temat wojny. Istnieje również dział księgowy i który też maiłem okazję wizytować lecz z uwagi na inny charakter zadań pozwolę sobie go pominąć.
Jak można przeczytać na stronie instytutu: „Nasze berlińskie biuro jest zarówno instytucją polską, jak i berlińską; nie z zewnątrz, ale w środku obcowania z historią. Z berlińczykami i dla berlińczyków.” W istocie Mateusz Falkowski – druga najważniejsza osoba kierująca berlińskim oddziałem (są też dwa polskie w Warszawie i w Augustowie) mówił mi, iż Instytut Pileckiego szuka sposobu, dzięki któremu mógłby dotrzeć do miejscowej polonii oraz turystów z Polski, którzy zwiedzają stolicę Niemiec oraz być swego rodzaju oknem dla Niemców na ciekawe inicjatywy dziejące się w Warszawie. Na szacunek zasługuje wielkie otwarcie na potrzeby przybyłych do Berlina Ukraińców oraz współpraca z Centrum Lemkina, które wśród uchodźców z Ukrainy szuka osób chcących podzielić się świadectwem z doświadczenia wojny z Rosją. W instytucie istnieje ponadto istnieje miejsce noclegowe, które aż się prosi by wykorzystać na rezydencję artystyczną dla topowych artystów z Europy Wschodniej, którzy mogliby swoją obecnością w Instytucie Pileckiego nagłośnić jego istnienie i w ramach stypendium tworzyć ciekawe propozycje opowiadające o doświadczeniu wojny i totalitaryzmów.
Podczas wizyty w Instytucie Pileckiego od wolontariuszki z Allianz Ukrainischer Organisationen otrzymałem krótką listę miejsc, w których uchodźcy z Ukrainy mogą dostać pomoc. Los chciał, że najwygodniej było mi tego dnia udać się do KUBUS Neukölln – centrum pomocowego dla osób przede wszystkim bezrobotnych, które mają tu możliwość kupienia taniego obiadu poniżej 2 euro (uchodźcy z Ukrainy od maca do końca lipca otrzymywali go za darmo, powstał też dla nich namiot z podsatwowymi produktami żywnosciowymi przekazywanymi od sklepów i piekarni) oraz wzięcia darmowych ubrań z przymierzalni. Poza tym osoby w kryzysie mogą zacząć tu pracę w warsztatcie stolarskim, który produkuje m.in. meble, czy oryginalne zabawki edukacyjne. Po miejscu, dzięki tłumaczeniu polskiego beneficjenta KUBUS, oprowadził mnie szef promocji Gernot Zessin. Poza KUBUS-em z dzielnicy Neukölln. Na liście punktów pomocowych dla uchodźców z Ukrainy znajdują się jeszcze dwie lokalizacje tej sieci w innych dzielnicach, a także pojedyncze placówki Moabit Hilft, Pangea Haus, LaruHelpsUkraine oraz sklep z odzieżą Caritas Kleiderkammer. Czasu wystarczyło mi jednak tylko na jedno z tych miejsc. KUBUS sprawiło na mnie dobre wrażenie, jednak nie da się ukryć, że jest to typowe centrum pomocowe z elementami ekonomii społecznej nastawione na osoby w kryzysie bezdomności (bardzo przypomina mi Bursę im. H.Ch. Kofoeda na Targówku) i nie jest przygotowane do pracy z uchodźcami. To po prostu kolejna grupa odbiorców pomocy społecznej która do nich trafia. Na podstronie KUBUS-a Ukraine-Hilfe jest zamieszczana aktualna lista potrzeb dla uchodźców. W październiku znów ruszą tu interwencyjne miejsca noclegowe dla osób w kryzysie bezdomności. Co ciekawe pod koniec czerwca KUBUS otworzył na jednym z cmentarzy ewangelickich kawiarnię społeczno-kulturalną „Unterm Maulbeerbaum”.
Moje dalsze poszukiwania w temacie uchodźczym zaprowadziły mnie do Neue Nachbarschaft – działającego od 2013 roku jako stowarzyszenie miejsca aktywności lokalnej w peryferyjnej dzielnicy Moabit, gdzie pracuje Polka – Agnieszka Kilian. Akurat miałem dużo szczęścia, że trafiłem na jej dyżur. Pokazała mi niewielką przestrzeń, choć nie miała zbytnio czasu na rozmowę. W pierwszej kolejności witała mieszkańców, którzy przychodzili niemal bez przerwy. Od razu zwróciłem uwagę jak dobrze ich zna, wszystkich witała z imienia, część przychodziła o coś zapytać. Ten MAL to jedna z największych wolontariackich inicjatyw sąsiedzkich w Berlinie. Akurat odbywały się warsztaty grupowej nauki języków obcych. Przychodzili native speakerzy ze wszystkich kultur zamieszkujących Berlin i rozmawiali przy herbacie ucząc się wzajemnie swoich języków (niestety nie otrzymałem zgody na robienie zdjęć) – zgodnie z zapisaną na stronie internetowej placówki zasadą „nie pomagamy, uczymy się od siebie”. Miejsce od lat pracuje z imigrantami z różnych kultur, a teraz dodatkowo bardzo wspiera uchodźców z Ukrainy. Pojawił się program skierowany specjalnie dla nich. Neue Nachbarschaft // Moabit założyła pochodząca z Białorusi artystka Marina Naprushkina, początkowo był to jej projekt artystyczny, który ewoluował w projekt sąsiedzki, który utrzymuje się z dobrowolnych wpłat i od zawsze celowo stroni od wszelkiego rodzaju finansowania publicznego. Miejsce ma swój artystyczny klimat, a na ścianie wiszą prace dzieci. To rozbudziło we mnie głód oglądania sztuki.
Dobrze się złożyło, że mój wyjazd objął początek miesiąca, bowiem w każdą pierwszą niedzielę miesiąca większość berlińskich instytucji kultury można zwiedzić za darmo. Trzeba jednak pamiętać o tym, że należy rejestrować się na specjalnej stronie akcji Musseumsontag, na konkretną godzinę i polować na wolne miejsca, które co jakiś czas system dorzuca, gdy uznaje je za niewykorzystane. Dzięki wychowaniu na internetowym systemie zapisów na uczelniane zajęcia USOS, stałem się mistrzem w odświeżaniu tej strony. Co pewien czas zwalniały się wolne sloty na rezerwacje, dzięki czemu mogłem zacząć zwiedzanie od położonych w centrum Museum für Naturkunde Berlin (muzeum historii naturalnej znajdujące się tuż przy moim hotelu) oraz Neues Museum i Pergamonmuseum (oba na wyspie muzeów Museumsinsel – dla fanów sztuki antycznej). Od tych ostatnich zacznę. W pierwszym z nich znajduje się słynna rzeźba Nefretete. Rzeczywiście wyróżnia się ona z całej kolekcji. Jest też jedynym eksponatem, którego nie można fotografować. Pergamon natomiast słynie ze słynnej panoramy (na którą jednak w ramach Musseumsontag trzeba rejestrować się oddzielnie). Muzeum Historii Naturalnej nie jest co prawda tak okazałe jak jego odpowiedniki w Wiedniu, czy w Edynburgu, nie ma tak imponujących multimediów oraz tak dobrze zaprojektowanej narracji ekspozycji, ale całkiem dobrze przemyślane są w nim punkty wytchnienia dla zwiedzających. Sala z filmem o historii człowieka jest otoczona pufoworkami i ławkami, na których zmęczeni w połowie przebycia trasy zwiedzania goście mogą odpocząć. Największą dumą muzeum jest szkielet brachiozaura brancai o wysokości ponad 13m – największy na świecie wystawiony szkielet dinozaura oraz sala, w której na półkach stoją słoje z morskimi stworzeniami w formalinie, jednak po wizytach w dwóch rydzkich muzeach Anatomii oraz Medycyny nie robią one zbytniego wrażenia.
W rejonie pałacu Charlottenburg znajduje się drugie obok słynnej Museumsinsel skupisko muzeów. Zacząłem jej eksploracje od Bröhan Museum, które gromadzi sztukę użytkową w stylach art nouveau, art deco i funkcjonalizmu. Z pewnym rozczarowaniem zwłaszcza po zetknięciu się z galerią Albertina w Wiedniu, wspominam zbiory Sammlung Scharf-Gerstenberg, gdzie można zobaczyć wystawę stałą „Surreal Worlds”. Tam trafiły pojedyncze prace takich artystów jak Goya, Picasso i Klee. Wystawą czasową podczas mojej wizyty była ta poświęconą Andre Thomkinsowi. W grudniu muzeum planuje otworzyć wystawę z okazji stulecia Nosferatu. Co mnie zaskoczyło kolekcja muzeum niestety nie jest imponująca i jest jedynie uzupełnieniem do tej znajdującej się w położonym naprzeciwko Berggruen Museum. Niestety nie udało mi się tej wiedzy zweryfikować. Źle obliczyłem czas i nie zdążyłem do drugiej instytucji przed zamknięciem jej podwojów (trzeba pamiętać, że Niemcy są bardzo restrykcyjni i czasem na pół godziny przed zamknięciem pracownicy muzeum już sygnalizują ten fakt zwiedzającym np. poprzez wygaszanie niektórych świateł). Jednak już sam fakt, iż słynie ona z wystawy stałej poświęconej jedynie autorowi syrenki z Koła „Picasso and his Time”, na której można zobaczyć 120 jego prac musi wzbudzać respekt. Niestety to nie jest dobry czas na nadrobienie zaległości. Po 5 września muzeum rozpoczęło trzyletni remont i zgromadzone tam w dużych ilościach prace Picasso, Klee, Matisse’a i Cézanne’a ruszą w turnee po świece. Część zostanie w Berlinie i będzie eksponowana w innych muzeach stanowiących większą instytucję kultury Nationalgalerie – Staatliche Museen zu Berlin. Jedną z ostatnich okazji na zobaczenie prac była Noc Muzeów 27 sierpnia, kiedy to placówka przygotowała specjalną ofertę. Myliłby się jednak ten, kto myślałby, że instytucje można wtedy zwiedzić za darmo. Taka możliwość istnieje jedynie w każdą pierwszą niedzielę miesiąca.
Skoro muzea i galerie czynne są do 18:00 wieczór w Belinie najlepiej przeznaczyć na teatr i to taki który gra sztuki w języku angielskim. Mój wybór padł na położony na Kreuzbergu kombinat teatralny Hebbel am Ufer, znany bardziej jako HAU, który jest teatrem alternatywnym, słynącym z tego, że proponowało widzom sztuki nie tylko na temat, ale i z udziałem imigrantów, często bardzo odważne. Podobno na jednym z występów miało dojść na widowni do rękoczynów. Tego dnia deski teatru opanowała grupa Gob Squad ze spektaklem „Gob Squad’s Kitchen”, które przenosiło nas na plan undergroundowego filmu Andy’ego Warhola „Kitchen” z 1965 roku oraz kilku innych jego dzieł. Na widownię wchodziło się przez scenę, na której aktorzy witali się z każdym wchodzącym widzem. Było to niezwykle ważne, gdyż przez dalszą część spektaklu kontaktu z „żywym aktorem” było niewiele. Grupę oglądaliśmy zazwyczaj na ustawionych na scenie białych płótnach, na których obrazy z trzech kamer rzucał projektor. Interakcje z widownią były, kiedy każdy z czworga aktorów dochodził do momentu, w którym wybierał z widowni osobę, mającą go zastąpić na planie filmu. Miałem pewne wątpliwości czy te osoby, które świetnie się odnalazły w improwizacji teatralnej rzeczywiście są przypadkowe. W dodatku każda pochodziła też z innej mniejszości etnicznej, które zamieszkują Berlin. Niemniej na zdjęciach z innych licznych pokazów tego spektaklu nie znalazłem tych samych twarzy. Zatem muszę przyznać, ze aktorzy-amatorzy poradzili sobie znakomicie często nie gorzej od samych artystów. W spektaklu nie zabrakło żartów z powszechnej w popkulturze lat 60. seksualizacji wszystkiego, ról społecznych, czy konsumpcjonizmu. Spektakl zaskoczył mnie formą oraz lekkością przekazu trudnych treści i zdecydowanie wart był wydania dużo większych pieniędzy, niż 10 euro, które zapłaciłem za bilet.
Był teatr, a skoro byłem w Niemczech, to musiało być też kino. Wybrałem Moviemento – najstarsze kino w Niemczech powstałe w 1907 roku. Jako sentymentalny wujek 11-letniego Gabrysia zdecydowałem się na „Come On, Come On”. Ciepły film o relacji wujka i siostrzeńca. Budynek wydawał się z zewnątrz zamknięty, jednak gdy przekroczyłem drzwi wejściowe przywitał mnie zapach maślanego popcornu i mroczny, wystrój jak z pubu rockowego. Pasujący do tej stylistyki długowłosy, przyprószony siwizną kasjer w kraciastej koszuli wydawał się być zaskoczony moją obecnością, chociaż była to niedziela, godzina 21:15 i w mieście, w którym nawet w tygodniu większość kawiarni, galerii i muzeów zamyka się o 17 lub 18 o konkurencyjne wydarzenia kulturalne raczej trudno. Zakupiłem bilet ulgowy za 5 euro, minąłem wyciemnione pomieszczenie, gdzie hałasowały maszyny do projekcji. (chyba jedyna nutka old schoolu starszego, niż lata 80.) i zająłem miejsce na widowni, która nie różniła się specjalnie od tej w innych kinach studyjnych (wystrój przedwojenny nie zachował się). Długo byłem na widowni sam, jednak gdy wstawałem z miejsca przy napisach końcowych spostrzegłem jeszcze dwie inne osoby. Czy mi się podobało? Jak najbardziej! Czy polecam jako atrakcję turystyczną? Chyba jednak nie tego oczekujecie idąc do najstarszego kina kraju, w którym największym wyznacznikiem prowincji jest posiadanie tylko jednego kina w mieście.
Mój hotel położony był na Chausseestrasse w centralnej dzielnicy Mitte. Na tej ulicy znajduje się wiele modnych kawiarni i kameralnych galerii sztuki. Niestety wiele z nich wciąż szykowało się do otwarcia po pandemii. Choć na mapie cała ulica Auguststrasse usłana była galeriami, to większość z nich albo nie działała, albo kryły się gdzieś w prywatnych mieszkaniach, do których wstępu strzegł domofon. Mój wybór padł więc na o wiele bardziej dostępną, bo zapraszającą do środka przez przeszkoloną witrynę galerii EIGEN + ART Berlin. Malutka przestrzeń kryła w sobie wystawę afrykanerskiego artysty Bretta Charlesa Seilera, którego sztuka jest formą tworzenia zbiorowej pamięci o ruchach na rzecz praw gejów i dokumentacją ucisku tej mniejszości.
Jak już mówiłem czerwiec wciąż nie był dobrym czasem na zwiedzenie niektórych instytucji kultury i galerii. Chociaż i tak nie jest to łatwe, kiedy rozpieszczony przez otwarte do późna MSN, Muzeum Narodowe czy Zachętę, byłem w szoku iż większość ich berlińskich odpowiedników (ale również i kawiarni) zamyka się już o 17 lub 18. W dodatku pracownicy szanują swój czad wolny i nie są wcale dyskretni w wygaszaniu niektórych ekspozycji już czasem nawet na pół godziny przed zamknięciem, tak, żeby żaden maruder nie spowodował, ze trzeba będzie zamknąć 5 minut później. Jak więc osoby na etacie mają je zwiedzać? Nie mam pojęcia! Ale nie był to jedyny problem. Mimo że w Polsce już nikt od dawna nie mówił o pandemii, to część niemieckich placówek wciąż było zamkniętych. Niektóre planują wracać dopiero w październiku lub listopadzie. Z tej przyczyny nie udało mi się odwiedzić m.in. KW Institute for Contemporary Art, Muzeum Ciszy (Museum der Stille), czy Urban Nation – muzeum street artu i ulicznej sztuki nowoczesnej. Przypadkowo jednak po pocałowaniu klamki tej ostatniej instytucji i przechodząc na drugą stronę ulicy trafiłem do galerii Buelow90, gdzie natknąłem się na wystawę o tematyce uchodźczej „Reflecting Migration”, która była owocem sześciomiesięcznej rezydencji FRESH A.I.R. #6 w… Urban Nation właśnie. Wśród grupy artystów była Polka – Marta Bogdańska, która prezentowała pracę „Flamingos in the Wintertime” łączącą w sobie fotografie, rzeźbę i słuchowisko i dotycząca sytuacji na polsko-białoruskiej granicy. Mnie bardziej zachwyciła jednak praca Denise Lobont „Growing Diaspora”, która dotyczyła rumuńskich pracowników sezonowych, pracujących przy zbiorze szparagów w Niemczech.
Schinkel Pavillon od początku był na moje liście „must have” ze względu na fakt ze do niedawna gościł wystawę H.R. Gigera, twórcy scenografii oraz modeli postaci xenomorpha do najlepszej w historii ludzkości serii horrorów SF – „Obcy”. Niestety ta wystawa, mimo wznowienia opuściła mury galerii kilka miesięcy wcześniej, ale bez względu na to Schinkel jest ważnym miejscem dla każdego miłośnika sztuki. To zbudowana po wojnie na rauty dla NRD-owskiej wierchuszki na planie ośmioboku przybudówka do jednego ze skrzydeł Kronprinzenpalais (Pałac Następców Tronu), który w 1919 roku dzięki utworzeniu w nim Galerie der Lebenden (pol. „Galeria żyjących”) stał się pierwszym muzeum sztuki nowoczesnej na świecie. Mnie przypadło w udziale obcować ze sztuką amerykańskiego artysty, ukrywającego się pod pseudonimem Pope.L I chodź bilet do tej jednej z najbardziej znanych galerii Berlina jak na niemieckie warunki był śmiesznie tani (kilka euro), to w piątek o 17, na dwie godziny przed zamknięciem galeria była pustawa. Dość powiedzieć, że byłem jedynym świadkiem trwającego 10 minut performansu odbywającego się na jej górnym piętrze, gdzie mieściła się jedyna nowa praca, przygotowany specjalnie na berlińską wystawę „Contraption”. Gdy dotarłem na górę wiedziony głosem z mikrofonu (było go słychać już przez otwarte okna galerii) ubrana w czarny kombinezon kobieta po wygłoszeniu doń manifestu i krótkiej rozgrzewce fizycznej, zaczęła z namaszczeniem nakładać robocze gogle, rękawice i słuchawki, po czym po dokonaniu kilku pomiarów i sprawdzenia parametrów zaczęła za pomocą łopaty wrzucać do ogromnej maszyny (którą wg mojego researchu należy nazywać rębakiem elektrycznym) obłe, drewniane bryły symbolizujące dzieła sztuki. Rębak mielił je i wypluwał w postaci wiórów wprost na tablicę z nakredowanym na niej obrysem budynku galerii. I to wszystko tylko dla mnie! Jeszcze kilka minut po tym co zobaczyłem, wciąż stałem za metalowymi barierkami oddzielającymi prowizoryczny warsztat od widowni, by sprawdzić, czy aktorka choć na moment wyjdzie z roli. I przyznam się, że musiałem skapitulować. Dopóki nie wyszedłem krzątała się po swojej pracowni wykonując różne, codzienne czynności, aż zasiadła przy biurku, by sporządzić długie notatki, czym wygrała ze mną tę wojnę psychologiczną i dała dyskretny sygnał, że już nic więcej się nie wydarzy. Dopiero jak schodziłem po schodach na dolne piętro znów usłyszałem jak wybrzmiewa manifest.
PalaisPopulaire, to dość ciekawe centrum sztuki społecznej, do którego wstęp jest bezpłatny. Niezwykłość całego przedsięwzięcia zamyka się w tym, że jest ono od początku do końca tworzone, prowadzone i finansowane przez Deutsche Bank. Przydałby się u nas taki mecenas sztuki. Prawda? W pałacu pokazywane są zarówno wystawy malarstwa, rzeźby, jak i fotografii. Ja miałem szczęście oglądać bardzo różnorodną wystawę zbiorową „Opera Opera. Allegro ma non troppo” (były tam zarówno instalacje przestrzenne, świetlne, dźwiękowe jak i wideo). W wystawie brało udział wielu międzynarodowych artystów pokazujących nowoczesne spojrzenie na temat opery i pracy (oryginalne znaczenie włoskiego słowa „opera”), wśród nich kilkoro przygotowało nowe produkcje site-specific specjalnie na potrzeby wystawy. Większość artystów pochodziło z Włoch – wystawa powstała w kooperacji z Muzeum MAXXI z Rzymu. Mnie najbardziej zachwyciła instalacja „Sublimated Music” Philippe’a Rahma składająca się z wielu głośników i źródeł światła. Artysta zdekomponował utwór fortepianowy Claude’a Debussy’ego „Cloches à Travers les Feuilles”: Każdy głośnik emituje pojedynczą nutę w określonym czasie i dokładnym miejscu. Partytura muzyczna nie jest wykonywana w kanonicznej linearności czasu, ale w odniesieniu do przestrzeni, gdzie sekwencja ulega dematerializacji i sublimacji w pojedyncze nuty: na podstawie ruchu w pomieszczeniu powstają w ten sposób nowe figury dźwięków. Fragmentacja dźwięku odpowiada podobnej dekompozycji światła, wyrażonej siedmioma kolorami widma widzialnego, rozłożonymi losowo na suficie z wyjątkiem środka: tutaj następuje rekompozycja w postaci białego światła i jednocześnie – ponowne zjednoczenie nut w ich pierwotnej jedności, odsłaniająca całe dzieło muzyczne, czego akurat spacerując po instalacji nie byłem świadomy, więc zjednoczenie nut przegapiłem.
By mieć nie tylko polską perspektywę wystaw poświęconych tematyce II WŚ zaproponowaną przez berliński oddział Instytutu Pileckiego wybrałem się do niemieckiej instytucji opowiadającej o jednym z totalitaryzmów. Topografia Terroru (Topographie des Terrors), to instytucja kultury zlokalizowana w budynku, w którym organizowano ludobójstwo europejskich Żydów i Romów. Opowiada o tym jak rodził i rozwijał się nazizm. Na wystawie stałej mamy bardzo dobrze rozpisane zawiłości i niuanse różnicujące poszczególne elementy poszczególnych trybików aparatu nazistowskiego. Podziwiam twórców wystawy za to, ze udało się to zrobić pokazując tylko jedno zdjęcie z Hitlerem. Myślę, że był to rodzaj zminimalizowania ryzyka uczynienia z tego miejsca Mekką dla neonazistów (niestety zapomniałem na koniec zwiedzania zajrzeć do księgi gości – zastanawiam się czy pojawiają się tam gloryfikujące Hitlera wpisy). Na wystawie znajdują się również plansze poświęcone terrorowi w poszczególnych krajach okupowanych przez III Rzeszę. Nie brakuje również polskich akcentów w samej planszy o Niemczech. m.in zdjęć publicznego golenia głów Niemek, które miały romans z Polakami i tak upokorzone musiały jako przestroga dla innych kobiet iść przez miasto z zawieszoną na szyi tabliczką informującą o ich „kryminalnym” czynie. Wystawa czasowa również była niezwykle interesująca. Autorzy zgromadzili w niej dowody iż naczelny architekt Hitlera Albert Speer wiedział o Holocauście, czego przez całe życie się wypierał. I na koniec coś, o czym wspomnę przy okazji omawiania tego miejsca, a co jest typowe dla większości berlińskich instytucji kultury (np. także Museum für Naturkunde), to zarysowanie tożsamości samej instytucji przestrzeni. Niemieckie placówki nie boją się zająć fragmentu ściany przy recepcji lub jednej z plansz wystawienniczych, by napisać o swojej misji oraz historii instytucji i budynku, w którym się ona znajduje. Dla Topografii Terroru, gdzie swoją siedzibę w czasie II wojny światowej miało Gestapo i przywództwo SS, a także Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy, do tego położnej w zniszczonej dzielnicy rządowej (swoją drogą świetnie dziś oznakowanej) jest to szczególnie istotne. Zwłaszcza, iż ekspozycję w budynku uzupełnia 15 plansz informacyjnych w terenie oraz wystawa, którą można zwiedzać od wiosny od jesieni wzdłuż odkopanych pozostałości więziennych murów i cel w piwnicach siedziby Gestapo przy Niederkirchnerstrasse, a także oryginalny fragment muru berlińskiego. Wstęp do muzeum jest bezpłatny, a zwiedzanie może ułatwić godzinny audioprzewodnik w języku polskim.
Inne ciekawe miejsca w Belinie
Nagradzana za swoją politykę zero waste kawiarnia Isla Coffee, która słynie z tego, że małą czarną podaje w filiżankach z utwardzonych fusów po kawie (jak się okazuje są one produkowane przez berlińską firmę Kaffeeform i można je dostać nawet w najsłynniejszej polskiej sieci księgarń ). O wiele bardziej unikalne jest natomiast to, iż właściciele zdecydowali się na zamknięty obieg produktów. To co zostaje z przygotowywania jednego dania służy powstaniu drugiego, np. mleko pozostałe po przyrządzaniu pianki do cappuccino jest używane do robienia ricotty lub jogurtu podawanego z firmową granolą. Lepiej opisuje ten proces blog Bidfood: „Zasadę takiego działania dobrze widać na przykładzie – często zamawianego w tej kawiarni – zestawu złożonego z cappuccino i kawałka sernika. Podstawą cappuccino, oprócz 25ml espresso, jest delikatna pianka, która powstaje z ok. 100 ml mleka. Po przelaniu jej do filiżanki zdarza się, że na dnie metalowego dzbanka zostaje odrobina spienionego mleka (w ten sposób w kawiarni marnuje się ok. 2l mleka dziennie przy 12l całkowitego zużycia!). Pozostałe mleko zlewa się więc do pojemnika i schładza. Z pomocą kwasku cytrynowego wytrąca się skrzep, z którego powstaje baza sernika. Spód ciasta uzyskiwany jest zaś z resztek chleba krojonego do kanapek. Tym sposobem sernik jest produktem niemal w 100% pochodzącym z recyklingu”. W kawiarni panuje bardzo luźna atmosfera. Obsługa zagaduje klientów. Pogawędziłem tam z sympatyczną Amerykanką, która serwowała mi kawę i po usłyszeniu, że jestem Polakiem opowiedziała mi jak bardzo zdziwił ją fakt, że w Krakowie jest tak wiele wegańskich knajp. Powiedziałem jej: „Przyjedź do Warszawy. Więcej w Europie od nich ma tylko Berlin. Musisz też koniecznie wpaść do Współdzielnika” – adres zapisałem jej na kartce.
Gdzie na piwo? Zaskoczy pewnie niektórych fakt, że Berlin nie ma wielkich tradycji piwnych i na niemieckiej mapie piwnej znaczył do niedawna niewiele i dopiero nadrabia te zaległości. Warto jednak spróbować lokalnego stylu piwnego, czyli Berliner Weisse – lekkiego, jasnego, pszenicznego kwaśnego piwa, które można by umiejscowić gdzieś pomiędzy souerem, a belgijskim lambikiem. Niegdyś w powszechnym trunku miały się podobno rozsmakowywać wojska napoleońskie nazywając go szampanem północy. Dziś w zasadzie można trafić na dwie firmy produkujące ten gatunek piwa. Koncernowy Berliner Kindl oraz rzemieślniczy Brauhaus Lemke. Wyroby od Lemke można kupić tylko w dwóch miejscach – w sklepie samego browaru, albo trochę drożej w sieci marketów Edeka. Berliner Kindl jak na koncern przystało jest wszędobylski, a jego wersje piwa są słodkim ulepkiem. Lemke zamiast słodkiego syropu wykorzystuje prawdziwe maliny oraz zioła. Tak! Obok tradycyjnego Weisse (u Lemke zwanego Budike), od wieków występują również wersje smakowe: z malinami (Himbeer Weisse), wiśniami (Kirsch Weisse) oraz ziołowa z przytulii (Waldmeister Weisse). Dla tych, którzy do Berlina się nie wybierają dobra wiadomość – w ostatnich latach na piwo w tym stylu decyduje się coraz więcej craftowych browarów w Polsce i będzie to z pewnością lepsza inwestycja, niż kupno Berliner Kindla w pierwszym lepszym sklepie u zachodnich sąsiadów. Jak pić Berlinera w Berlinie, to tylko u Lemke!
W niedalekiej okolicy mojego hotelu znajdują się aż dwa kultowe miejsca, związane z piwną historią Berlina. Jedno z nich to Quell-Eck, Bardzo kameralna knajpa z kilkoma stolikami, w której można zobaczyć najstarszy działający kran z piwem z 1912 roku. Będąc w środku czułem się jak w amerykańskim filmie z lat 50. Siedziałem przy barze zerkając na oldschoolowe plakaty, wdychając opary dymu papierosowego i słuchałem jak wiekowa Niemka o zachrypniętym głosie rozmawia w swoim ojczystym języku z klientami, którzy pomagali mi w tłumaczeniu tego co do mnie mówi. Dla atmosfery typowego kneipen warto, ale piwny asortyment pubu zdecydowanie sklepowy.
Drugim miejscem położonym w sąsiedztwie mojego hotelu w Mitte był najstarszy pub Berlina Bierstube Alt Berlin.I choć jego historia sięga 1893 roku. Niestety w 2014 roku inwestorzy uznali, że historyczny obiekt, który upodobali sobie m.in. Bertold Brecht i David Bowie nie pasuje do modnej lokalizacji handlowej i przeznaczyli go na rozbiórkę. Na szczęście dwa lata później maleńki, wyłożony drewnem bar został w porę uratowany i przetransportowany kawałek po kawałku do nowej lokalizacji za gościnną bramą zabytkowego centrum eventowego Ballhaus Berlin. Klimat może nie jest tu już taki jak kiedyś, ale warto wpaść na kieliszek ziołowego Alt Berliner Halb & Halb – najstarszego berlińskiego likieru, produkowanego od 1894 roku niezmiennie przez Mampe – firmę mającą swoje korzenie na ziemiach odzyskanych.
Podobno Berlin, to miasto ogrodów społecznych. Przyznam się, że tematu zbytnio nie zgłębiałem, ale chciałem zobaczyć ten polecany w przewodnikach – Prinzessinnengarten na Kreuzbergu. Tam też natknąłem się na chłopaków mieszających łopatami w taczce bokashi – rodzaj kompostu. Jeden z nich jest tu od początku projektu opowiedział mi o tym miejscu i o tym jak oparło się gentryfikacji. Próbowałem więc zasięgnąć języka, jakie jeszcze ogrody społeczne w Berlinie warto odwiedzić. Chłopaki jednak o dziwo nie byli w stanie zarekomendować innych ciekawych miejsc poza jednym, ale o nim za chwilę. Sam ogród założony w 2009 r. przez lata ewoluował, aż stał się samofinansującym się edukacyjnym hubem z uprawami ziołowo-warzywnymi i restauracją. Jednak w 2018 nastąpił rozłam wśród ogrodników Prinzessinnengarten i część z nich przeniosła się na nowo tworzący się ogród na… cmentarzu ewangelickim – Prinzessinengarten Kollektiv. Tam też przeniosła się część edukacyjno-komercyjna i oryginalny Prinzessinnengarten stał się raczej miejscem związanym z najbliższym sąsiedztwem. Teren położony na 6000 m2 jednak wciąż robi wrażenie i cieszy się dużą popularnością.
Prinzessinengarten Kollektiv też udało mi się sfotografować, ale już po godzinach pracy – jak to już mnie Berlin przyzwyczaił, trudno wszędzie zdążyć zanim się zamkną. Jak to się stało, że ogród jest położony na cmentarzu Neuer St. Jakobi Friedhof w dzielnicy Neukölln? Obszar ogrodu ten wyłączony jest z aktywnych pochówków. Obecny trend w Niemczech jest taki, by tworzyć cmentarze-parki, będące elementem przestrzeni publicznej, którą odwiedza się jako miejsce rekreacji. Obecnie siedem hektarów ziemi cmentarnej tylko częściowo spełnia pierwotną funkcję. Pozostały teren, w tym teren ogrodu wykorzystywany jest na działalność edukacyjną i rekreacyjną.
Quedlinburg
Dzięki ofercie „9 euro ticket” oferującymi miesięczny bilet na przejazdy regionalną, lokalną i miejską komunikacją w całych Niemczech weekendy mogłem poświecić na zwiedzanie urokliwych miast położonych w obrębie dwóch godzin od Berlina. Mój wybór padł na Wismar, Poczdam oraz Quedlinburg. To ostanie miasto położone w rejonie Harzu, którego symbolem są wszechobecne – od nalewek po figurki w sklepach z pamiątkami – wiedźmy, jest uważane za jedną z kolebek niemieckiej państwowości, założone przez ojca Ottona I – Henryka I Ptasznika, którego zamek (aktualnie w remoncie) góruje nad miastem. Nie tylko on, ale również ponad 1200 (z łącznej liczby 2069) domów w zabudowie szachulcowej (tzw. pruski mur), znajdują się na 80 hektarach starego miasta, które wpisano na światową listę dziedzictwa UNESCO. W tym roku miasto obchodzi swoje 1100-lecie. Kiedy je odwiedziłem trwał ostatni tydzień festiwalu Festzeit, który to z okazji jubileuszu aż przez półtora miesiąca obfitował w szereg wydarzeń kulturalnych odbywających się w przestrzeni tego pięknego, tętniącego życiem miasta, które dopiero po zmroku przejmują we władanie wiedźmy i diabły, za dnia harcujące z Faustem i widmem Brockenu w pobliskich górach Harzu. Nie żartuję. Po 22 Quedlinburg całkowicie pustoszeje, zamieniając się w miasto duchów, w którym można spotkać tylko spacerujących ze swoimi pupilami właścicieli psów, a o znalezieniu czynnego sklepu lub otwartego lokalu gastronomicznego nie może być mowy.
Jeśli jednak zawitacie do Quedlinburga za dnia, to koniecznie wpadnijcie do Lyonel-Feininger Galerie, gdzie w ramach wystawy stałej zobaczycie nie tylko prace jednego z mistrzów Bauhausu – Lyonela Feiningera, ale również jego rodziny, uczniów i przyjaciół. Oprócz tego galeria oferuje wystawy czasowe. Następna wystawa czasowa to prace uznanej artystki Sabine Moritz – żony Gerharda Richtera, która urodziła się właśnie w Quedlinburgu.
Wismar
Pewien ważny jubileusz obchodzi w tym roku także inne niemieckie miasto, słynące ze starówki wpisanej na listę UNESCO – Wismar. To właśnie w tym portowym mieście dawnej Hanzy nakręcono pierwszy ekspresjonistyczny film z ujęciami plenerowym „Nosferatu – Symfonia Grozy”, będący także pierwszym filmem o wampirze. W tym roku mija sto lat od premiery dzieła F. W. Murnaua. Z tej okazji przez cały rok w mieście odbywają się pokazy filmów niemych z akompaniamentem muzycznym, wycieczki po mieście, przedstawienia teatralne czy inscenizowane spektakle teatru ulicznego. Ja akurat nie natrafiłem na żadne wydarzenie, ale jeśli będziecie mieli okazje wybrać się nad niemiecki Bałtyk, to macie szanse załapać się na nie nawet jesienią. A jeśli wolicie po prostu zwiedzać, to z pewnością urzekną Was przesympatyczne figurki świń umieszczone na moście nad rzeczką Grube, a gdy za jej przykładem dotrzecie do morza, to w porcie zobaczycie statek Wissemara, który jest rekonstrukcją kogi hanzeatyckiej z XIV wieku. Takie statki pływały po Morzu Bałtyckim i Północnym od XII do XV wieku. Nie bójcie się! To nie na tym statku przybył do Wismaru filmowy wampir wraz z hordą szczurów roznoszących zarazę. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, bo podobieństwo jakieś jest.
Poczdam
Idąc tropem filmowym zawitaliśmy do Poczdamu, gdzie mieści się najstarsze studio filmowe na świecie – Babelsberg, co dobrze koresponduje z odwiedzonym przeze mnie najstarszym kinem w Niemczech – Moviemento, które znajduje się w Berlinie. I choć Poczdam jest sporo mniejszy od stolicy, to zazwyczaj na osobach, które w jakiś sposób rozczarowała architektura Berlina robi piorunujące wrażanie. Co prawda historyczne centrum Poczdamu jest dopiero w fazie odbudowy, ale warto podczas pobytu w Berlinie zrobić sobie odskocznię od zgiełku i wyskoczyć tam na jeden dzień. Poczdam może się bowiem pochwalić wieloma urokliwymi miejscami, w tym wpisanymi na listę UNESCO zespołami pałacowo-parkowymi, takimi jak Sanssouci oraz Nowy Ogród, gdzie jednym z tajemniczych obiektów jest piramida. Wielką osobliwością są też znajdujące się w pobliżu kompleksu Sanssouci repliki antycznych ruin na wzgórzu Ruinenberg.
W Poczdamie udało mi się jeszcze zwiedzić wystawę dra Hansa-Georga Gnauka w ciekawie zbudowanej galerii Kunstwerk Potsdam, po której oprowadzał mnie nigeryjski uchodźca z Ukrainy, który otrzymał tam pracę.
Warto skoczyć też do położonego w klimatycznym osiedlu holenderskich domków z cegły Cafe Guam na najlepszy sernik w okolicach Berlina (o ile znajdziecie wolne miejsce!) i do The Best Hot Dog Potsdam na kultowego fast fooda jak w latach 90. (sprzed ery jego francuskiej wersji znanej z Żabki, czy Orlenu) na Brandenburger Strasse – głównej ulicy miasta. Oczywiście w obydwu miejscach, jak to w Niemczech bywa, płatność tylko gotówką!
Reasumując z wizyty w Berlinie wyniosłem bardzo wiele. Poznałem dużo świetnych specjalistów z Instytutu Pileckiego, których łączy ze mną nowoczesne podejście do opowiadania narracji historycznej oraz tworzenia oferty edukacyjnej w odniesieniu do współczesnych problemów świata. Zastanowię się jak w WCK wykorzystać wiedzę z tworzenia oferty edukacyjnej wokół wystaw historycznych zahaczających o aktualne tematy, wykorzystujących narzędzia edukacji przez zabawę oraz angażujących odbiorcę poprzez emocje. Poznałem również partnerów Instytutu, korzystających z przestrzeni – Centrum Lemkina oraz Allianz Ukrainischer Organisationen, których praca skupia się wokół aktualnej sytuacji w Ukrainie i którzy mogą być otwarci na współpracę z Polską. Poznałem też inne ciekawe miejsca np. Neue Nachbarschaft // Moabit, w którym oprowadzająca mnie po nim Agnieszka była otwarta na współpracę w Berlinie, tylko oczywiście zaanonsowaną z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Należy pamiętać, że w przypadku niemieckich instytucji bardzo ważne jest by rozpocząć współpracę dużo wcześniej, niż ma to miejsce w Polsce, gdzie lubimy improwizację i spontaniczność. Partnerstwa buduje się tu dużo wolniej, muszą one być najczęściej zaakceptowane przez wszystkie szczeble organizacyjne instytucji. Pracownicy Instytutu Pileckiego zdradzili, że oni zapowiadają chęć współpracy z niemieckimi partnerami przynajmniej rok, a czasem nawet dwa lata przed konkretnym działaniem. Przyspieszenie tego procesu bez prywatnego zaangażowania pracownika niższego szczebla z partnerskiej instytucji, którego poznaliśmy na jakiejś konferencji, czy szkoleniu i który w ten sposób zbudował z nami relacje jest prawie niemożliwe. Mógłbym podać wiele przykładów miejsc, których pracownicy wpadali w popłoch, kiedy zobaczyli że gość z zagranicy chce bez zapowiedzi zobaczyć jak pracują, niektórzy nawet się nie zorientowali (często przez brak znajomości angielskiego), że chcę po prostu zobaczyć ich miejsce pracy i skonsternowani, że zadaję pytania o to jak funkcjonują kierowali mnie np. do lokalnego domu kultury. Niemniej ja już pierwsze oswajanie z Berlinem mam za sobą i wszystkie kontakty, które zdobyłem mogą zaowocować przy rozwijaniu projektów międzykulturowych WCK w ramach działań Otwartej Kolonii i Polsko-Ukraińskiego Centrum Wolska. Wracam z Berlina również z przeświadczeniem, iż WCK jako placówka kulturalna nie ma się czego wstydzić, a pomoc jaką przekazaliśmy Ukrainie robi na Niemcach wrażenie, chociaż wsparcie Ukrainy społeczeństwie niemieckim też imponuje. Wszędzie na budynkach użyteczności publicznej widnieją flagi Ukrainy, a pierwszy obrazek na granicy z Odrą jaki mnie przywitał, to wolontariusze poszukujący w moim pociągu uchodźców, którym przez okno mogliby przekazać butelkę wody. I tym właśnie pięknym obrazkiem kończę moją opowieść.